Był maj 1944. Front wschodni wkroczył na ziemie polskie... Kilka miesięcy wcześniej uczestniczyłem w spotkaniu dowództwa naszego rejonu z przedstawicielami okręgu warszawskiego AK. Omawiano plan zdobycia koszar niemieckich, czyli dawnej zawodowej szkoły gazowej na rogu Gdańskiej i Paska, na wypadek wybuchu powstania. Z wielką dokładnością ustalano, kto gdzie uderzy, jaka będzie rola poszczególnych drużyn, a nawet sekcji, jakie należy przewidzieć warianty zastępcze. Byłem zachwycony precyzją planu. Wierzyłem, że wszystko się uda - z zapadnięciem zmroku drużyny „spłyną” z zakonspirowanych kryjówek na pozycje szturmowe. W nocy, z wybiciem godziny „W”, uderzą na kompletnie zaskoczonych żołnierzy Wehrmachtu...
Kiedy nadeszła ta chwila, wszystko się poplątało.
Ostatniego dnia lipca zziajana łączniczka dopadła mnie z informacją, że to jutro. O siedemnastej „WYBUCH”!
Długo trzymałem w ramionach mamę. Ukląkłem w kaplicy Jezuitów. W kościele sporo młodych.
Wśród nich trzeci mój brat Alek. Też wyrusza na punkt zborny. Do zobaczenia po wojnie.
Noc spędziłem w bazie, czyli w willi przy Dygasińskiego. Następnego dnia, 1 sierpnia, nadeszły dwie złe wiadomości. Pierwsza o katastrofie z bronią. Magazyn naszego rejonu wpadł w ręce niemieckie, nie dostarczono jej również z innych źródeł. W tej sytuacji w szturmie wezmą udział tylko powstańcy, którzy „coś” będą mieli. Z plutonu - dwudziestu do trzydziestu. Wiadomość druga: z mojej drużyny na pierwszy ogień ruszy jedynie ośmiu, do dziesięciu chłopców. Pozostali zostaną w odwodzie i będą czekali, aż zdobędziemy dla nich broń na Niemcach...
Przed czternastą zerwały nas na równe nogi serie z broni maszynowej i wybuchy granatów. Gdzieś od strony placu Wilsona. Co to znaczy? Do ataku jeszcze trzy godziny. Samowolnie nie wolno nam opuszczać stanowisk. Co robić?
Czekaliśmy. Strzelanina jednak się wzmagała. O szesnastej założyliśmy biało-czerwone opaski. Rozdzieliliśmy broń: jeden karabin, dwa pistolety krótkie, kilkanaście sidolówek - granatów własnej roboty. Dla każdego coś. Ruszyliśmy chyłkiem ku koszarom na Gdańskiej. Tu było jeszcze cicho.
Klucząc wśród zaułków i ogrodów maszynowymi. W oknach I piętra „zionęły” dodatkowe stanowiska ogniowe. Wyjście naszej grupki z ukrycia byłoby samobójstwem. Przemknęliśmy więc na Marymont.
Wokół rozbiegany, zdezorientowany tłum. Jedni szukali swoich oddziałów, inni dowódców. Jeszcze inni meldowali, że zablokowanie wiaduktu nad Dworcem Gdańskim uniemożliwiło im dotarcie do rodzimych zgrupowań. Na Woli, Mokotowie, w Śródmieściu... „Zgłaszamy się. Przyjmijcie nas”.
Gorzkie to były chwile. Wobec miażdżącej przewagi ogniowej Niemców ukrytych za zasiekami i betonowymi zaporami mogliśmy jedynie zgrzytać zębami i przeklinać. Pewien zdeterminowany chłopak wyskoczył na przedpole i wygrażając pięścią, krzyczał: „Wyłaźcie, tchórze!”. Trafiony serią, padł kilka metrów dalej, a jego biała koszula natychmiast stała się czerwona.
(3) przy placu Napoleona, został opanowany przez powstańców 1 sierpnia. Zawisła na nim biało-czerwona flaga. Gmach został uszkodzony eksplozjami ciężkich niemieckich pocisków, a moment ten utrwalił na słynnych zdjęciach Sylwester Braun „Kris". Powojenna odbudowa zmieniła zewnętrzny wygląd Prudentialu. Nowy inwestor ma podobno przywrócić mu pierwotną postać. Z PAST-y widać, na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej, gmach PKO z kopułą (4). Był on przez kilka dni, na przełomie sierpnia i września 1944C, siedzibą Komendy Głównej AK po jej przejściu ze Starego Miasta. Budynek PKO był bombardowany; poważnie ranny został wówczas gen. Tadeusz Pełczyński, szef sztabu KG AK. Nieciekawy budynek biurowy (5) kryje w sobie część murów zniszczonej podczas powstania okazałej przedwojennej kamienicy towarzystwa ubezpieczeniowego Rossya, o czym świadczy zachowana klatka schodowa.